Dzień za dniem mija. Opuszczasz dom i opuszczasz przyjaciół. Wybiegasz gdzieś daleko pociągiem w świat. Światłem reflektorów metra malowana tęsknota Oblewa wiecznie zaspaną twarz. Widzisz codziennie wojny i śmierć. Widokiem ognia rzeźbisz W skamieniałej głowie strach. W migających brylantach wesołego miasteczka Próbujesz utopić to, co dzisiaj jest złą myślą. Bo jutro pozostanie tylko pusty plac. Uciekasz też czasem od gwaru. Samotnie stajesz w oknie miasta, Wśród falującej szarością tafli asfaltu Zachodów czerwienią ubarwiasz marzenia. Dla ciebie kończy się ten dzień Lecz na drugiej półkuli Robinson go wita. Kolejny raz budzi się ze snu zapomnienia. Mija księżycowo srebrny lunatyzm człowieczeństwa. A słońca poranny blask zmienia go znów w zwierzę I każe walczyć o przetrwanie. Zmierzchy i świty mijają i są jeszcze raz. Wiesz to ty i Robinson. Przyjdzie kiedyś czas twojego zmierzchu, Tak jak był pewnego dnia brzask. Jednak wtedy minie jedyny twój dzień. Obraz duszy wyblaknie, Malowany ziemskim światłem przez lata. Zapragniesz znaleźć kropelkę jasności, Żeby móc namalować swój drugi portret Po tamtej stronie. I zawiesisz go w sali chwały wśród tych wielkich Lub bezbarwne płótno w ogniu nicości spłonie. |
luty 2005 |